Straż Pożarna Pisarzowice

Email: pisarzowice998@gmail.com

Inne informacje

Tekst reportaży autorstwa Doroty Salus pt. "Strażak ochotnik: Podchodzę do człowieka jak do sprzętu. Wyłączam myślenie, nie dopuszczam emocji" z dnia 6.01.2018. 

Oryginalny tekst wraz z małą galerią: http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,22852897,strazak-ochotnik-podchodze-do-czlowieka-jak-do-sprzetu-wylaczam.html#TRwknd 


W ciemnym, pełnym dymu labiryncie wąskich korytarzy jest gorąco. Słychać krzyki płonących ludzi, płacz dzieci. Żeby go przejść, trzeba przesuwać szyby, kłaść się bokiem, czołgać. - I w tym momencie wielu ludzi wpada w panikę, ma objawy klaustrofobii, dusi się - mówi Leszek z Ochotniczej Straży Pożarnej.

Asia (25 lat): Kiedy słyszę syrenę, a właśnie wychodzę na imprezę, zmieniam plany i biegnę do straży w miniówce i adidasach. Czasem jak wracam już do domu, syrena znów wyje i trzeba lecieć z powrotem. W 2017 roku mieliśmy około 300 wyjazdów.

Beata (32 lata): Obecnie nie jeżdżę, bo muszę uzupełnić kursy. Ale jak wyje syrena, to podrywam się i chcę biec. Niektórzy znajomi uważają, że to dziecinne. Zwłaszcza ci z dużego miasta, gdzie działają państwowe straże. Nie mogą zrozumieć, jak można być ochotnikiem i na własne życzenie pchać się w ogień i inne traumy.

Radek (31 lat): Najbardziej ubolewa rodzina. Bo siedzi się w niedzielę przy obiedzie, a tu alarm, człowiek zrywa się i wychodzi. Owszem, nie musi. Ale jak kilku z nas powie: "nie muszę", to się potem okaże, że nikt nie wyszedł. A następnym razem to ja mogę potrzebować pomocy. Albo ktoś z moich bliskich.

Arek (30 lat): To jest pasja i nawyk. W straży jestem już od 20 lat. Dziadek, też ochotnik, zabierał mnie na motorze na zbiórki i zawody, kiedy byłem dzieckiem. Nie wyobrażam sobie życia bez tej adrenaliny.

Leszek (36 lat): Ciężko jest, gdy jedziesz na miejsce i wśród ofiar widzisz znajomych. Jeden na przykład chciał zrobić dobry uczynek i przyjechał do teściowej napalić w piecu. Poodkręcał nie te zawory, co trzeba, i spanikował. Nawet nie wiadomo, kiedy nastąpił wybuch.

My węże, a one różańce

Arek, na co dzień pracownik budżetówki, o akcjach Ochotniczej Straży Pożarnej Bechcice (województwo łódzkie) dowiaduje się z SMS-a. Aplikacja informuje go o zdarzeniu specyficznym, głośniejszym dźwiękiem, więc nawet bez czytania treści od razu wie, o co chodzi. Gdy jest w pracy, ale nie ma nic pilnego do zrobienia, szef pozwala mu jechać. - W czasie sierpniowych wichur usuwaliśmy zniszczenia całą dobę. Zadzwoniłem do pracy i zgłosiłem, że nie mogę przyjść. Kierownik skomentował tylko:"Ku chwale ojczyzny" - mówi.

- Raz wezwali nas do pożaru trzcin na stawie. W trakcie drogi usłyszeliśmy, że pali się klasztor w Lutomiersku i potrzebują wszystkich okolicznych sił. Więc ostry zakręt i do klasztoru - opowiada Arek. Już z daleka widać było jęzory ognia liżące klasztorne wieże. Na miejscu białe kaski ochotników mieszały się z czerwonymi hełmami straży państwowej. Niektórzy strażacy już weszli na dach, inni podstawiali drabiny, wokół wszędzie ogień. Właśnie skończyła się ewakuacja ludzi z kościoła, głównie były to starsze kobiety.

- Stanęły w grupie i patrzą na płonący klasztor. Nagle wyjmują różańce i na klęczki. Zaczynają się modlić. My z wężami, a one z różańcami. Biegamy między nimi, bo ogień z dachu kościoła coraz bardziej się rozprzestrzenia. Każdy w nerwach. Wiadomo, czasem któryś z nas rzuci bluźnierstwo. A w tle modlitwa i płomienie - wspomina Arek.

Akcja trwała do drugiej w nocy. - Pewnie, że było niebezpiecznie. Pożar pożarem, ale potem czekała nas rozbiórka dachu, praca na wysokości. A na końcu zrobiło się smutno - dodaje. W budynku mieściła się szkoła salezjańska, a w niej na najwyższym piętrze sala z fortepianami. Podczas gaszenia trochę wody dostało się do środka, więc strażacy znosili instrumenty na dół, by je uratować. - "No nie wiem, panowie, co przyniosło więcej szkody - ten ogień czy ta wasza woda", skomentował na koniec ksiądz. Takie podziękowanie - wzrusza ramionami Arek. - Już nawet nie miałem siły z nim dyskutować.

Na szczęście nie wszyscy tak reagują. Po jednej z akcji ochotnicy znaleźli przed budynkiem straży pudło pełne izotoników i batonów. Innym razem - laurki i zabawki od dzieci, które ewakuowali z miejsca wypadku. Kiedy jadą do przycięcia drzew zagrażających posesji, gospodarze mają dla nich kawę czy herbatę. Strażacy nie policzą podziękowań składanych mimochodem na ulicy.

- O, to pani! - krzyczy kobieta spotkana w galerii handlowej, w której pracuje na co dzień ochotniczka Asia. Kilka dni wcześniej Asia pomagała ratować jej syna chorego na epilepsję. - Nie mogła się nadziękować, niemal w pas mi się kłaniała - mówi dziewczyna.

Labirynt wąskich korytarzy
- Wkładasz nomeks, czyli strój strażacki, i rękawice, zakładasz maskę i hełm, a na plecy - aparat powietrzny. Wchodzisz do pomieszczenia z bieżnią, drabinką i młotem. Przez kilka minut biegniesz, wspinasz się po drabince, ale musisz złapać rytm, bo ona cały czas jedzie do góry. A potem wykonujesz 20 uderzeń pięciokilogramowym młotem - opisuje obowiązkowy trzymiesięczny kurs na strażaka ochotnika Leszek, skarbnik z OSP Bechcice.

Kolejny etap to komora - ciemny i pełen dymu labirynt wąskich korytarzy. Jest gorąco, słychać krzyki płonących ludzi, płacz dzieci. Żeby go przejść, trzeba przesuwać szyby, kłaść się bokiem, czołgać. - I w tym momencie wielu ludzi wpada w panikę, ma objawy klaustrofobii, dusi się. Jeśli przejdzie się ten etap, dalsze to łatwizna - zagadnienia techniczne, BHP, kurs pierwszej pomocy. Dziś aktywny członek OSP nie jest gorzej wyszkolony niż zawodowy strażak - mówi z dumą Leszek. - Kursy organizowane są raz, dwa razy do roku, dla około 30 osób. Długo się na nie czeka, chętnych jest wielu.

A przecież praca w ochotniczej straży jest głównie społeczna. - Owszem, mamy wypłacany ekwiwalent pieniężny w wysokości 12 zł za każdą godzinę akcji wyjazdowej, ale tu jest masa innej pracy, którą wykonuje się za darmo - wyjaśnia Leszek. - Kiedy wracamy po zdarzeniu, musimy uzupełnić paliwo, sprzątnąć samochód, wysuszyć odcinki, czyli węże. Niektórzy się obrażają na taką robotę, bo myślą, że są tu tylko od wyjazdów na akcję. Tymczasem bywa, że pożar trwa 30 minut, a czyszczenie węży zajmuje 3 godziny. Oprócz tego mamy szkolenia, remontujemy budynek straży, prowadzimy akcje promocyjne, bierzemy udział w świętach państwowych. Jest co robić - wylicza Leszek, który na co dzień pracuje w prywatnej firmie montującej systemy audio w samochodach. Jego szefem jest strażak ochotnik, więc Leszek raczej nie ma problemów z wyjazdami na akcje.

W Polsce jest około 16 tys. jednostek Ochotniczej Straży Pożarnej (OSP). Funkcjonują jako stowarzyszenia zakładane w niedużych miejscowościach. Działają na terenie danej gminy lub powiatu. Najwięcej jednostek OSP jest w województwach mazowieckim, wielkopolskim i łódzkim. Pierwsze zorganizowane grupy pożarnicze, będące zalążkiem obecnej OSP, powstały w drugiej połowie XIX w. Obecnie straż ochotnicza zajmuje się różnymi działaniami: od ratownictwa, przez działalność społeczną i kulturalną, na akcjach gaśniczych kończąc. W wielu jednostkach działają sekcje sportowe, zespoły teatralne, orkiestry itp. Zgodnie z Ustawą z dnia 24 sierpnia 1991 r. o ochronie przeciwpożarowej członkowie OSP uczestniczący w działaniach ratowniczych lub szkoleniach pożarniczych otrzymują ekwiwalent pieniężny, który nie może przekraczać 1/175 przeciętnego wynagrodzenia, ogłoszonego przez Prezesa Głównego Urzędu Statystycznego. Ekwiwalent wypłacany jest z budżetu gminy, i to ona ostatecznie decyduje o jego wysokości. Patronem ochotniczej straży pożarnej, podobnie jak państwowej, jest św. Florian, a jej święto przypada 4 maja.
Działać jak maszyna
Ochotnicy m.in. udzielają wsparcia przy wypadkach samochodowych, odpompowują wodę w czasie powodzi, usuwają połamane drzewa lub gniazda żądlących owadów. I biorą udział w gaszeniu pożarów. Na miejsce zdarzenia często trafiają wcześniej niż karetka. A że działają na terenie miejscowości, w których mieszkają, znają prawie każdego.

- Kiedyś na przykład reanimowaliśmy mamę kolegi. W takich sytuacjach czuje się wyjątkową presję. A tu na przykład nie idzie, nie widać efektów. "Co można jeszcze zrobić?" - myślisz gorączkowo i spinasz się bardziej. Zaczynasz zastanawiać się, jak spojrzysz kumplowi i jego żonie w twarz, jeśli się nie powiedzie - mówi Radek, prezes OSP w Konstantynowie Łódzkim. - Ale najtrudniej jest, gdy w wypadku biorą udział dzieci. Mam swoje, więc od razu myślę: "A jakby to były one?".

Żeby nie zwariować, Radek podczas akcji nauczył się działać jak maszyna. - Podchodzę do człowieka jak do sprzętu. Wyłączam myślenie, nie dopuszczam emocji i działam zgodnie z algorytmem, jaki mam w głowie - mówi. - Nie chodzi o to, że brakuje mi empatii, ale wyłączając uczucia, jestem bardziej skupiony i mogę efektywniej pomóc ludziom. Poza tym chroni mnie to psychicznie.

Podczas akcji jest adrenalina, ale później do głowy przychodzą myśli, obrazy, które trzeba z siebie wyrzucić. Najlepiej rozmawiając z chłopakami z jednostki, którzy też swoje przeżyli. W ochotniczej straży nie ma pomocy psychologów, jak w państwowej. A widzi się różne rzeczy. - Nigdy nie zapomnę swojej pierwszej akcji. Pożar w domu nieopodal szkoły. Wszedłem do pokoju, a tam spalony człowiek, obok drugi - ciało z popękaną i poparzoną twarzą, bez włosów - wspomina Radek.

W perłach, lokach, szpilkach do remizy
- Kiedy wyje syrena, nie jest ważne, co akurat robię - w sekundzie rzucam wszystko, wsiadam na rower i jadę. No, chyba że to koniec miesiąca i w biurze jest dużo klientów. Nie mogę po prostu wstać i ich zostawić - mówi Asia, która na co dzień sprzedaje umowy na internet w Konstantynowie Łódzkim. - W innych przypadkach zamykam lokal i ruszam na akcję. Prowadzę swoją działalność - ile wypracuję, tyle zarobię, więc mogę sobie na to pozwolić - tłumaczy.

Syrena wyje przez półtorej minuty. Trzy razy. Zanim wybrzmi ostatni sygnał, Asia i jej koledzy najczęściej są już w jednostce, gotowi do wyjazdu. - Na miejscu wszystko jest przygotowane. Na buty naciągnięte są spodnie z szelkami, żeby od razu można było wszystko włożyć. Łapie się hełm do ręki, wskakuje do samochodu i jazda - relacjonuje.

Kiedy w maju kuzyn zaprosił ją na komunię, w trakcie imprezy też zawyła syrena. Wiedziała, że tego dnia niewiele osób jest dostępnych w jednostce, więc w perłach, lokach i szpilkach wskoczyła na rower i pojechała do remizy - żeby uzbierało się przynajmniej czworo ochotników, czyli minimum wymagane do wzięcia udziału w akcji. - Tata, dziadek, ojciec chrzestny też byli ochotnikami. I to oni mnie tu przyprowadzili. Ale dzisiaj kręcą z niechęcią głowami, gdy wyjeżdżam do pożaru. "Kto to słyszał, żeby dziewczyna w takie rzeczy się pchała" - mówi Asia. Podobnie uważają niektórzy strażacy z innych jednostek, gdy po raz pierwszy widzą ją w akcji.

Wspomina, że kiedy w Pabianicach, podczas pożaru fabryki z bawełnianymi opatrunkami, zobaczył ją dowodzący akcją, od razu spytał, "czy nie mamy kogoś innego". - Na szczęście mój dowódca mnie poparł i kazał wchodzić na dach. Do środka nie można było się dostać - zbyt duże zadymienie i ogień, więc wybijaliśmy od góry okna i przez nie gasiliśmy płomienie. Gdy schodziłam z dachu zmęczona, już po zakończonej akcji, zobaczyłam dowodzącego. Spojrzał na mnie i nic nie powiedział, a ja pomyślałam: A widzisz, potrafię! - mówi Asia. Ale dodaje, że im więcej dziewczyn w jednostce, tym więcej sama ma obaw. - Gdy któraś popełni błąd, od razu go widać. I są komentarze, że dziewczyny sobie nie radzą. Mam wrażenie, że kiedy mężczyźni odwalą bubel, aż tak bardzo się tego nie komentuje, bo "każdy się czasem myli".

Asia przyznaje jednak, że niektórych rzeczy nie jest w stanie zrobić tak jak koledzy. Sama nie rozetnie na przykład całego samochodu, by wyciągnąć ofiarę. Może najwyżej przeciąć oboje drzwi, ale całe auto z dachem to już nie. Nie ma siły. - Dlatego ja najczęściej wchodzę do środka samochodu, udzielam ofiarom pierwszej pomocy i wsparcia psychicznego. To również bardzo ważne, więc kompleksów nie mam - mówi.

Na pierwszy ogień zupa meksykańska
Żeby zdążyć na czas, cztery dni wcześniej robią zakupy. A potem przez trzy dni gotują. W sylwestra wkładają eleganckie stroje, jak na kelnerów przystało: czarne spodnie, biała koszula i ciemna mucha. - Co roku przygotowujemy cztery ciepłe posiłki. Na pierwszy ogień idzie zupa meksykańska, nasze danie popisowe - mówi Leszek, który wraz z kolegami z ochotniczej straży pożarnej od 10 lat organizuje sylwestra w remizie. Zarabiają w ten sposób na funkcjonowanie jednostki. Po zupie podają jeszcze bigos, kluski śląskie z sosem, a na koniec barszczyk z pasztecikami. - Wszystko robione przez nas. Sami dekorujemy salę, gotujemy i serwujemy jedzenie. Goście zawsze wychodzą z imprezy zadowoleni, jedzenie widać im smakuje. W tym roku na koniec września mieliśmy już zamkniętą listę chętnych na sylwestra w remizie, nawet plakatów nie trzeba było wywieszać.

Andrzej, prezes OSP Bechcice (62 lata), mówi, że wprawdzie jakieś pieniądze w jednostce są, ale żeby na wszystko starczyło, strażacy też muszą organizować fundusze. - Co roku wójt z funduszem sołeckim przekazuje nam pewne środki. Na kolejny rok dostaliśmy już 13 tys. Ale to kropla w morzu potrzeb. Jakiś czas temu zamarzyliśmy o nowym umundurowaniu, bo do tej pory dostawaliśmy wszystko używane od straży państwowej. Więc uzbieraliśmy pieniądze z zabaw, darowizn i kupiliśmy nowe hełmy, rękawice, ubrania bojowe, buty. Każdy zestaw to 2500 zł, a nas jest wyjeżdżających 19 chłopa. Kupowaliśmy je przez kilka lat - wyjaśnia.

Żeby oszczędzać, wszelkie pracy w jednostce strażacy wykonują samodzielnie. Sami stawiali ogrodzenie, remontowali salę w remizie, zakładali klimatyzację, pomagali kłaść kostkę przed budynkiem. - A ileż my dni spędziliśmy na malowaniu i reperowaniu naszego auta gaśniczego, żeby wyglądało lepiej i działało sprawniej! - mówi prezes. - Chłopaki wstawiły w nim autopompę, załatały dziurę w zbiorniku, naprawiły silnik, wymieniły sygnalizację. Jak podjechaliśmy na dożynki, to władze gminne oczu nie mogły oderwać. "To jest jednostka! Oni to dbają o swoje rzeczy". Owszem, auto wygląda pięknie, ale silnik się już kończy. Przydałoby się nowe.


Straż uczy podstaw
Na co dzień Beata pracuje w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej w Łodzi, w terenie. To obciążające zajęcie: wyprowadzanie dzieci z krzywdzących je domów, zakładanie niebieskich kart, rozmowa z maltretowanymi żonami, pomoc osobom bezdomnym i z zaburzeniami psychicznymi. - Praca w straży to dla mnie odskocznia i przyjemność - mówi. Działa w OSP Konstantynów. Z wykształcenia jest pedagogiem, więc gdy prezes lokalnej straży ochotniczej zaproponował jej zorganizowanie i prowadzenie Młodzieżowej Drużyny Pożarniczej, zgodziła się z chęcią. Zwłaszcza że sama przez wiele lat była druhną takiej drużyny.

- Zapisało się 26 dzieci w wieku od 7 do 17 lat - opowiada Beata. Na zbiórkach stawia nacisk na pierwszą pomoc. Bo może udzielić jej każdy, nawet 7-latek. - Dla dzieci pomaganie to frajda. Chodzi o to, żeby ratowanie miały we krwi, działały z automatu - tłumaczy. - Jak będę miała swoje dzieci, chciałabym, żeby też poznały ten świat. Straż uczy podstaw - szacunku, pracy w grupie, przyjaźni i niesienia pomocy, takiej bezwarunkowej i bezpłatnej. No i dzieci nie siedzą przed komputerem.

Autorka: Dorota Salus. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Publikuje w magazynach kobiecych. Biega i chce kiedyś ukończyć maraton.
http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,22852897,strazak-ochotnik-podchodze-do-czlowieka-jak-do-sprzetu-wylaczam.html#TRwknd 

Kategoria: